niedziela, 24 lutego 2013

”On the 8th Day God created juice. But in 2012 Frankie’s did it better.” Interview with Martin Hofman Laursen founder of Frankie’s - smoothie & juice bar in Wrocław.


What does Frankie’s mean? Who hit on this idea?
Frankie’s means honesty in Latin. The name is chosen to signal that all we do in Frankie’s is true and honest. We don’t add anything to the juices and everything we prepare is fresh and in high quality, which is also the reason we are preparing all our product in front of our customers.

How do you create recipes for juices?
The recipes are very carefully designed after a summer of testing and trying many different combinations. Our goal is to make different kind of tastes, but keeping all juices fresh and healthy. We wanted to make juices for every taste.


But in Frankie’s we can also eat health salads and soups and go jogging with you and your workers in the evening. Do you want to create a meeting place where people like you (who live healthily and actively) get together ?
The main idea behind Frankie’s is to create an atmosphere of openness and good feeling. We are the place for people who are and dare to be themselves and being true to themselves. Our philosophy is to combine healthy lifestyle with trend and openness. You don’t have to live super healthy to visit Frankie’s, it is more important that you will be yourself.
Martin
How long have you been living in this way?
I have always been living healthy, it is a lifestyle. But as everything else in this world – living healthy should be a balance. If you overdo it and don’t have yourself with you, it will never work out. Sometimes you have to give yourself some freedom, to do what you feel for.

Are you happy here and now? Before you set up your own business in Poland, you had worked as Account Manager in Denmark. Why did you decide to quit a job and start doing something else?
It is very difficult measure happiness, but I like adventures and experiences. I think life should be one long road of experience, which create the foundation for happiness and freedom. Going to Poland and changing my life completely was a very big experience for me, and I have achieved and learned a lot on my way. Now more and new experiences are waiting for me and I can’t wait to get started.


Martin

You’ve changed not only your job but also your life. Have you ever been in Poland before? A lot of people go abroad but you arrived here.
The reason I came to Poland is two sided. I had a personal reason and a business reason. My mother is born in Wroclaw and lived the first 16 years of her life here. I wanted to feel on my own body where she came from and want culture made her how she is today. From a business point of view I have a great believe in Poland’s growth and I think within 10-15 years Poland’s wealth and culture will be more similar to rest of Western Europe. I also believe that we have a chance to create something different and original with the background we have. Our dream is to make Frankie’s a big chain in Poland, but always have focus on the closeness with our customers.

You moved with your younger brother, you work together. Was it a smart move? Was setting-up Frankie’s your dream?
Frankie’s is our dream now; we believe in it and will do what it takes to make it work. My brother and I are very different as persons and in the way we think, we have different strength and weakness, but we always respect each other. Which is why it is working very good between us. We have divided our working tasks into different groups and respect each other work. When your brother is also your business partner, you always have one person close to you whom you can trust 100%, and this is very important.
Nicholas - Martin's brother
You often organize many events in Frankie’s – Beauty Day, Speed Date, Facebudka. Do you think that your customers expect this amusements?
We believe in doing things in a different way – thinking out of the box. This is the reason we did all these events and we have the courage to do it. It is nice when we can offer people something more than our everyday products and we will always work on smaller events. We are also having fun doing it, which I guess is very important. 



Martyna Bieżyńska

wtorek, 12 lutego 2013

Z długiem wobec życia. Rozmowa z Wojciechem Nowogrodzkim - pasjonatem aktywnego spędzania czasu, pracownikiem socjalnym i fizjoterapeutą, który żyje po to, by pomagać innym.


Lekarze nie dawali mu żadnych szans. Twierdzili, że w najlepszym wypadku będzie „rośliną”. Od tych słów minęło już siedemnaście lat. W międzyczasie Wojtek wybudził się ze śpiączki, nauczył na nowo podstawowych funkcji życiowych i podjął realizacji marzeń, które były dla niego swoistego rodzaju wyzwaniem. Obecnie tworzy projekt obejmujący nowe formy aktywności wśród dzieci i młodzieży niepełnosprawnej.


OD BRAWURY DO ŚPIĄCZKI

Wojtku, jakbyś zdefiniował słowo „marzenie”?
 Marzenie jest to cel, do którego się dąży ciężką i niekiedy mozolną pracą. I w sumie nie masz pewności, czy uda Ci się go zrealizować, bo wszyscy dookoła mówią, że nie masz szans. I właśnie dzięki temu Ty robisz wszystko, żeby pokazać, że ci inni się mylą.

Co w takim razie jest motorem napędowym? Cel czy możliwość pokazania innym, że wszystko jest w zasięgu naszych rąk?
 Po tym, czego doświadczyłem już wiem, że wszystko jest do zrealizowania. Dlatego moim celem jest pokazanie innym, że oni też mogą. Więc jest to w dużej mierze poświęcone innym ludziom, słabym ludziom.

Słabym ludziom? Czyli jakim…?
Ludziom, którzy słysząc diagnozę lekarza, człowieka o ogromnej wiedzy medycznej, stanowiącego często autorytet i niekiedy wyrocznię, mówią „to już koniec”. Ludziom bez wiary i nadziei w to, że „wszystko się może zdarzyć”, bo wystarczy czegoś mocno chcieć, wręcz pragnąć, aby to otrzymać.

I według Ciebie to w zupełności wystarczy?
 Tak, ja to wiem na pewno. Ale nie ma nic za darmo i chyba nie dla każdego. Bo ktoś mi kiedyś powiedział, że tylko wybrani dostają krzyże, z czego byłem na ten czas niepocieszony i wciąż pytałem „dlaczego ja?”.

Wobec tego, jaka jest cena realizacji marzeń?
Praca. Ciężka praca! I gorąca wiara w jej efekt finalny. I nade wszystko dobrzy ludzie, którzy dają iskierkę w tym niekiedy długim i ciemnym tunelu, jakim jest życie i jego kolejne wyzwania.

Czy brawurową jazdę na motorze, która miała miejsce siedemnaście lat temu, również traktowałeś jako wyzwanie?
 Nie. Była to raczej manifestacja odwagi, którą chciałem zaimponować otoczeniu - kolegom z podwórka, a szczególnie jednej Gosi…

Czy ta tajemnicza Gosia była tego warta…? Jakby nie patrzeć, Twoja manifestacja zakończyła się dla Ciebie tragicznie…
 Nie mam pojęcia… Ale to, co wydarzyło się w trakcie i po wypadku, było i chyba nadal jest ciągiem pozytywnych, wręcz magicznych zbiegów okoliczności, które są kontynuacją jakiegoś odgórnego scenariusza.

A czy scenariusz, który zakłada znalezienie się w szpitalu w stanie krytycznym, prowadzącym do śpiączki, uważasz za pozytywny i magiczny?
 Oczywiście. Pozytywne i magiczne jest to, że dostałem drugą szansę od Boga na nowe życie. Nauczyłem się inaczej postrzegać świat, wyciągać wnioski, jak też to, że jestem tu, choć miało mnie nie być. Cały czas walczę, realizuję to, co dla wielu zdrowych ludzi jest marzeniem. A każde nowe wyzwanie i jego realizacja jest malutką ratą w tym wielkim, zaciągniętym długu, który muszę wciąż spłacać.


„Z NIEGO JUŻ NIC”

Jesteś w stanie przypomnieć sobie przebieg wypadku i to, co działo się później?
 Nie. Od razu straciłem przytomność. Zapadłem w stan, który jest zwany przez lekarzy śpiączką.

Czy lekarze dawali jakąkolwiek szansę na to, że się obudzisz i powrócisz do normalnego życia?
 Diagnoza była jedna i konkretna. Prawdziwa wedle istniejącego stanu wiedzy medycznej. „Z niego już nic” – usłyszeli moi rodzice jako jedno z pierwszych zdań po przyjęciu mnie na oddział reanimacji.

Z Twojej wypowiedzi wnioskuję, że lekarze nie pozostawili Twoim najbliższym żadnych złudzeń, żadnej nadziei…
Owszem, bo z medycznego punktu widzenia byłem bez szans. Jeśli takowe by się pojawiły, to z tak rozległymi uszkodzeniami, mogłem funkcjonować jedynie jako roślinka.

Jakich obrażeń doznałeś podczas wypadku?
Złamania prawej ręki w stawie barkowym, pęknięcia miednicy, jak również, co gorsza - stłuczenia mózgu i pnia mózgu.

Długo trwał Twój „sen”?
Około dwóch miesięcy, ale chciałem zaznaczyć, że budzenie nie było kwestią jednego dnia.

Kto jako pierwszy zaobserwował Twój „powrót”?
Jako pierwszy zaobserwował to mój tato, siedząc przy moim łóżku. Kiedy mówił do mnie „otwórz oczy” – otwierałem je, przy czym owe „zabawy” raz się kończyły powodzeniem, innym razem niestety nie. Tato od razu powiedział o tym lekarzom.

I jaka była ich reakcja?
Powiedzieli, że ojciec widzi to, co chce widzieć, bo jest mało realne, bym na tym etapie tak reagował. A ciotce, która również zaobserwowała moje reakcje, że obejrzała zbyt wiele filmów.

Czy w trakcie Twojego „snu” słyszałeś, co do Ciebie mówili?
Na dzień dzisiejszy nie pamiętam tego, ale wiem, że moje reakcje na wizyty bliskich były dość wymowne. Na przykład następowało nagłe podniesienie ciśnienia. Obraz jak z filmu.

A pamiętasz swój „powrót” do rzeczywistości?
Można powiedzieć, że był to złożony proces, który był podzielony na kilka etapów. Pierwszy etap możemy określić mianem powrotu do podstawowych umiejętności interpersonalnych: nazywanie mamy – mamą, taty – tatą. Na początku mówiłem to bezdźwięcznie, ale z czasem głos powrócił. Mięśnie były osłabione. To była nauka mowy, jedzenia, chodzenia, kolejno biegania. Po prostu wszystko od nowa! Ten powrót trwa czas cały, bo jeśli wracamy z lepszego, chyba spokojniejszego miejsca, to żyjąc i odnajdując się w nowym świecie, czas cały mamy wspomnienia i żyjemy już lepiej. Po kres.

Byłeś świadomy tego, w jakiej znalazłeś się sytuacji?
Nie do końca. Na szczęście!

W takim razie kiedy zrozumiałeś, że uległeś poważnemu wypadkowi i przez pewien czas nie było Cię wśród nas?
Jakiś czas po przebudzeniu, gdy odzyskałem świadomość. Pamiętam, że przez cały czas mojego przebywania na oddziale reanimacyjnym, miałem etykietę motocyklisty, który oglądał się za laskami i wpadł na drzewo. Szczególnie, że mój rehabilitant, Jacek, zagadywał mnie, nawiązując do motocykli i ładnych dziewczyn.

Cóż za przewrotność losu. Lekarze nie dawali Tobie szans na całkowity powrót do sprawności zarówno fizycznej, jak i umysłowej. Tymczasem dzisiaj patrzę na Ciebie i widzę zdrowego, uśmiechniętego i inteligentnego faceta.
Ciężko pracowałem na efekty. Był to proces, który trwał przez długi czas, ba – trwa do dziś. Każdego dnia żyję ze świadomością pozytywnego wykorzystania nowej szansy. Po wyjściu, a właściwie wyjeździe z oddziału na wózku, trafiłem do szpitala rehabilitacyjnego, gdzie został mi przydzielony, moim zdaniem, najlepszy rehabilitant. To on postawił mnie na nogi, jak też wpoił we mnie, być może nieświadomie, szereg mądrości, z których po dzień dzisiejszy korzystam. Mimo upływu czasu wciąż żyję i staram się czynić tak, by nie zawieść tych, którzy kiedyś we mnie uwierzyli.

A miałeś jakieś chwile zwątpienia podczas tej wieloletniej rehabilitacji? Chciałeś się poddać?
Tak. Ale pan Maciek, mój rehabilitant, miał na te chwile niezawodny sposób. Bardzo szybko i skutecznie wybijał mi takie myśli z głowy mówiąc „Wojtuś, nie pindol!”. Nasze relacje nie były cały czas relacjami typowo medycznymi, lecz stawały się bardziej przyjacielskie. Jego sumienność była inna niż u pozostałych rehabilitantów, dlatego dzięki niemu chciałem być najlepszy i tak jest po dzień dzisiejszy.



„DWA SZCZĘŚCIA SĄ NA ŚWIECIE”

Jak dzisiaj wygląda Twoje życie?
Na pewno aktywnie. Tak, by żadna chwila nie była stracona. Kiedyś usłyszałem, że nie można zatrzymać chwili, ale też nie można jej stracić - i tak właśnie żyję. Regularnie uczestniczę w akcjach kolarskich. Kilka lat temu brałem udział w Tour de Pologne pod patronatem fundacji Ewy Błaszczyk i jej fantastycznej ekipy, corocznie biorę udział w tak zwanych pielgrzymkach kolarskich z Wrocławia do Częstochowy. O ile czas mi pozwala, tańczę style latynoamerykańskie i uprawiam Capoeirę. Startuję też w biegach krótkodystansowych na 10 km oraz szykuję się do uczestnictwa w półmaratonach. Pracuję także jako praktykant w szpitalu, gdzie koledzy nazywają mnie "prawą ręką pana kierownika". No i bronię swoją pracę licencjacką. W międzyczasie robię kurs prawa jazdy i z niecierpliwością czekam na wiosnę.

Czy wcześniej zastanawiałeś się nad śmiercią i przemijaniem?
Nie, ale w momencie śmierci bliskich owszem. Przemijanie było tu i teraz, coś w stylu "carpe diem", wedle piosenki Kazika "bo po to jest życie, by korzystać zeń" - co ma być to będzie. Dzisiaj zaś chwilami zastanawiam się nad sensem wielu złych rzeczy, które wydarzyły się w moim krótkim, choć barwnym życiu. Zdarza mi się, że rozmawiam z Bogiem. Jest to niewątpliwie monolog, ale dla mnie ten monolog stał się czymś szalenie ważnym.

Czy inicjatywa „integracji dzieci i młodzieży niepełnosprawnej poprzez wspólną aktywność fizyczną” zrodziła się podczas jednego z takich monologów?
I tak i nie. Pracowałem przez kilka lat z grupą osób niepełnosprawnych i widziałem ich problemy. Zdrowi ludzi nie zdają sobie nawet sprawy z tego, jak wielkie mogą one być. Ja czułem to wszystko na sobie, doświadczałem tego na co dzień, co tylko pogłębiło moją chęć niesienia pomocy. Tym ludziom jest ona naprawdę potrzebna.

Udało Ci się znaleźć osoby, które pomogą w realizacji tego wielkodusznego projektu?
O, tak! To wspaniała kadra dydaktyczna ośrodka, z którym współpracuję. To ludzie pracujący z sercem i chcący bezinteresownie pomagać innym, nie szczędząc prywatnego czasu. Ci ludzie nie traktują pracy jak obowiązku. Jesteśmy po prostu idealistami urzeczywistniającymi nierealne marzenia. Nasza współpraca jest frajdą – to jak taniec pełen emocji, wzlotów, upadków i wyjątkowej radości.

Od czego to się wszystko zaczęło?
Początkowo szukałem natchnienia, pomysłu obserwując formy aktywności wśród niepełnosprawnych. Podczas zeszłorocznej imprezy mikołajkowej uważnie obserwowałem dzieci z różnymi dysfunkcjami, które przedstawiały dramatyczne formy sztuki. Spontanicznie podszedłem do pani, która zajmowała się tymi dziećmi i zapytałem, czy mogę zorganizować dla nich dodatkowe zajęcia. No i udało się!

Praca z młodzieżą niepełnosprawną to ogromne wyzwanie. Dlaczego wziąłeś na siebie tak wielką odpowiedzialność? Nie miałeś żadnych obaw?
Jakiś czas temu brałem udział w konkursie na Asystenta Osoby Niepełnosprawnej, który organizowała pewna instytucja zajmująca się pomocą dla takich właśnie osób. Z ponad trzydziestu chętnych, komisja wybrała trzy osoby – w tym mnie, co tylko potwierdza, że potrafię zmierzyć się z realiami. Ja po prostu czułem, że chcę to robić, a jeden z lekarzy powiedział mi, że mam do tego talent i powinienem go wykorzystać. A wiadomo, że z połączenia chęci i predyspozycji zawsze wyjdzie coś dobrego. W dodatku mogę w ten sposób „spłacić” dług za drugie życie. A obawy? Ja nie boję się niesienia pomocy!

Do jakich konkretnie osób wyciągasz pomocną dłoń?
Do osób, które są w potrzebie! Chcę pomagać tym, którzy nie mogą liczyć na odrobinę zainteresowania i wsparcia ze strony społeczeństwa.

Gdybyś miał określić nadrzędny cel Twojej inicjatywy, czemu poświęciłbyś najwięcej uwagi? I dlaczego?
Celem jest pomoc. Chcę sprawnie urzeczywistniać marzenia dzieci, które z racji swoich upośledzeń, są z góry skreślone. Na przykład, jeśli ktoś nie ma kończyn, zrobię wszystko, aby stał się cud i ta osoba zaczęła chodzić. Jak? Pomogę w załatwieniu endoprotez, będę trwał przy tej osobie po operacji, a potem wezmę ją za rękę i nauczę na nowo chodzić. Moim celem jest uzmysłowienie takiej osobie, że wszystko jest możliwe, że wystarczy czegoś bardzo, ale to bardzo mocno chcieć. To wiąże się też z rehabilitacją psychologiczną, bo wiadomo, że bez wsparcia taka osoba szybko się podda. Robię to wszystko, bo kiedyś rehabilitanci pomogli mi osiągnąć coś, co z medycznego punktu widzenia wydawało się niemożliwe.

Na jakim etapie jest Twój projekt?
Zaczynam wprowadzać w życie swoje założenia i wkrótce startuję z zajęciami dla dzieci i młodzieży niepełnosprawnej. Wkrótce, czyli od razu po feriach zimowych. Wraz ze współpracownikami będziemy prezentować proste układy taneczne oraz opowiadać o tym, czym jest Capoeira i jak można ją pozytywnie wykorzystać. Wszystko to ma zachęcić te dzieci do aktywności.

Czy pomaganie tym, którzy tego najbardziej potrzebują, jest swoistego rodzaju podziękowaniem za drugie życie?
Tuwim mawiał, że „dwa szczęścia są na świecie, jedno małe - być szczęśliwym, drugie - uszczęśliwiać innych”. Moje doświadczenia związane z wypadkiem i tym, co działo się później, sprawiły, że poczułem powołanie do niesienia pomocy. To taki dar. To talent. A darem i talentem trzeba się dzielić – w ten sposób dziękuję za to, kim jestem i, że w ogóle jestem.


Rozmawiała Ewelina Biedunkiewicz

poniedziałek, 4 lutego 2013

Człowiek orkiestra. Rozmowa z Kacprem Durajem aka JeyJey— saksofonistą, rezydentem Teatr Klubu i Domówka, nową twarzą Eska TV.


Dążę do kilkutysięcznej publiki, do gry na wielkiej scenie. Wiele osób powtarza mi, że jak na swój wiek powinienem wyluzować i trochę poszaleć, jednak ja myślę bardziej dojrzale.


Już jako ośmiolatek sięgnąłeś po saksofon. Czym zauroczył cię ten instrument?
Chodziło o kawałek, a dokładniej o kilka kawałków. Zawsze podobał mi się saksofon w piosenkach smooth jazzowych, a jego brzmienie szczerze mnie uwiodło, jak usłyszałem Careless Whisper George’a Michaela i Lily was here Candy Dulfer. Wtedy postanowiłem rozwijać się w tym kierunku. Wcześniej trenowałem też taniec, grałem na pianinie. Ale właśnie z saksofonem zdecydowałem związać swoje życie.


Jak wyglądały twoje początki z saksofonem?
Na początku grałem akustycznie. Zaczęło się od występów w małych restauracjach, pubach z zespołem CoCa-live sax&guitar. Nazwa naszego duetu pochodzi od pierwszych liter imion założycieli- Kacpra Duraja i Konrada Włoczyka - uczestnika programu X-factor. Od 4 lat aranżujemy polskie i zagraniczne utwory. Gramy bardzo kameralne koncerty utrzymane w klimacie jazzu, bluesa i rocka. W tym kierunku się rozwijałem, zanim wyjechałem studiować do Wrocławia. Tam rozszerzyłem nieco zainteresowania. Kiedyś poszedłem do klubu, który wtedy nazywał się Oławska 9 (dzisiejszy Teatr), gdzie usłyszałem bardzo dobre remiksy. Wtedy pomyślałem, że fajnie by było stworzyć coś nowego, z czym dotrę do większego grona odbiorców.  Podszedłem więc do DJ, który okazał się znanym producentem, zagadałem, a on zaprosił mnie na próbne granie na jego urodzinach i tak zaczęło się to rozkręcać. Do dziś udało mi się wystąpić przed nawet kilkoma tysiącami osób, a granie przed taką publicznością bardzo mnie jara.
Z Konradem na castingu do X- Factor

A jak zauważyli cię DJe z Ministry of Sound ze Skandynawii?
Właściwie dzięki mojemu bratu, który pełnił rolę mojego menagera za granicą. Wiedziałem już wtedy mniej więcej kto i gdzie gra, bo wcześniej współpracowałem z tamtejszymi DJami. Poszedłem więc do jednego z pubów, oczywiście z saksofonem, spytałem czy mogę pograć, im bardzo się to spodobało i później występowałem z rezydentem Ministry of Sound. Dostałem nawet propozycję stałej współpracy od  Dunka Dunka– managementu z Norwegii, ale wróciłem do kraju, bo wygrałem casting w Esce.

Obecnie oprócz grania z CoCą i solowych występów bierzesz też udział w Show me love. Czyj to pomysł?
Propozycja padła od rezydenta clubu Teatr– Piotrka Wiatra, który stworzy projekt. Jest to połączenie muzyki klubowej z brzmieniem żywych instrumentów i wokali. Na perkusji gra Muciek, ja na saksofonie, skrzypaczka, wokaliści i przeważnie dwóch DJ-ów (Piotr Wiater i Sheevia). Raz w miesiącu gramy w clubach. Czasem występują z nami też tancerki. Chcemy pokazać ludziom, że muzyka house’owa może być ambitna.


Więc w której roli czujesz się lepiej– przy DJ w Show me love czy na kameralnej scenie z CoCą?
Trudne pytanie. Podoba mi się i tu, i tu  W muzyce akustycznej czuje się bardziej spełniony jako muzyk, bo jest ona bogatsza, ciekawsza brzmieniowo. Grając z DJ-em nie mam takich możliwości, ale wtedy występuję przed większą publicznością. Gdziekolwiek gram, zawsze usiłuję się pokazać z jak najlepszej strony.

Współpracujesz też ostatnio z Eweliną Lisowską. Jak się poznaliście?
Poznaliśmy się na pokazie mody Agnieszki Świtały. Zostałem zaproszony jako gość specjalny, podobnie jak Ewelina. Organizator imprezy zaproponował nam, żebyśmy wystąpili w duecie. Więc spotkaliśmy się i przeprowadziliśmy próbę akustyczną z jej gitarzystą, a później graliśmy podczas pokazu.


Jesteś bardzo aktywnym muzykiem, jeśli chodzi o współpracę. Planujesz coś nowego?
Projektów jest mnóstwo, ale ciężko wszystko zrealizować na odpowiednim poziomie. Poza tym jest tzw. szklany sufit w Polsce i ciężko się przez niego przebić. Ostatnio brałem udział w akcji charytatywnej dla Dorianka zorganizowanej przez grupę G Point. Razem z wrocławskimi Dj-ami udostępniliśmy swoje wizerunki w kalendarzu, z którego sprzedaży dochód zostanie przekazany na rehabilitację dla czterolatka. Fajny projekt i szczytny cel.
Współpracuję też z producentem Dynamid Disco oraz półfinalistą programu Mam Talent, Deyvem Rajfurem, dogrywając im solówki na saksofonie.  Swój udział miałem także w produkcji płyty Deyva, która niebawem ukaże się na polskim rynku. Można mnie również zobaczyć w teledysku Wesołych Świąt Życzę Wam.


Wyjście, pierwszy kontakt wzrokowy, pierwszy dźwięk? Jaki jest twój ulubiony moment na scenie?
Poruszenie publiki, to zdecydowanie lubię najbardziej. Wychodzę na scenę, widzę ponad tysiąc osób, wszyscy patrzą na mnie i zastanawiają się, co zaraz zrobię. Wtedy gram kilka pierwszych dźwięków i po prostu nakręcam się. Biorę od nich energię, którą oddaję im podczas występu.

Wspominałeś, że jako dziecko próbowałeś też tańczyć.
Zaczęło się od tańca ludowego, później electro, breakdance. Szczerze mówiąc, nie planowałem nigdy kariery w tym kierunku, chociaż nieźle radziłem sobie na parkiecie. Niestety nie da się pogodzić wszystkiego, a jednocześnie zafascynowałem się też muzyką, więc musiałem wybrać. Zdecydowałem się na solową drogę, mimo że nie miałem pewności, że coś z tego wyjdzie. Tak naprawdę dopiero po uderzeniu w stronę klubową i osiągnięciu kolejnych szczebli, zaczęło mnie to naprawdę fascynować. Wtedy zrozumiałem, że chcę tylko grać i muszę na to postawić.

Ale na casting do Eski TV przyszedłeś bez saksofonu.
Nie zabrałem go na casting, bo chciałem, żeby ludzie zapamiętali mnie nie tylko jako muzyka. Chciałem pokazać coś innego, udowodnić, że potrafię coś zaprezentować.


 Wcześniej myślałeś o pracy prezentera czy casting do Eski traktowałeś jako kolejne drzwi do rozwoju muzycznej kariery?
Mama zawsze mi powtarzała, że mam zdolności aktorskie, ale nigdy jej nie wierzyłem. Zawsze wydawało mi się to abstrakcją. Teraz trochę zmieniłem swoje podejście. Udział w castingu był bardzo spontaniczną decyzją. Kolega powiedział, żebym poszedł, bo się nadaję. Wtedy pomyślałem– Może faktycznie spróbuję? A co mi tam. Poznam ludzi, zawsze to coś nowego. Teraz jestem na stażu, dużo się nauczyłem, poznałem też sporo ludzi. Myślę, że załapałem tzw. skilla. Na początku tremowałem się, bo nie chciałem mówić głupot, ale czuje się już swobodniej przed kamerą.

Muzyk, prezenter, ostatnio również model. To twój debiut na wybiegu?
Duże słowo wybieg. Ostatni pokaz mody był bardzo spontaniczny. Pomyślałem, że skoro tyle lat ćwiczę i mam ku temu jakieś predyspozycje, to dlaczego miałbym tego nie wykorzystać. Traktuję to jak kolejną pasję, coś nowego, coś dla siebie, zdjęcia, sprawy medialne– to mi się podoba i się tego nie wstydzę. Na początku dostałem propozycję wykorzystania mojego wizerunku w reklamie, ale niestety wzrost mi na to nie pozwolił. Później zobaczyłem ogłoszenie o pokazie mody, więc wysłałem swoje zdjęcia i udało się.


Zacząłeś dość odważnie, od pokazu bielizny.
To był bardzo nietypowy pokaz. Byłem przebrany za spartanina. Bardzo dobrze czułem się na wybiegu, pewny siebie. Spodobała mi się ta rola. Myślę, że będę kontynuował zabawę z modelingiem.

Z zawodu jesteś masażystą. Sądziłeś, że łatwo będzie pogodzić tą pracę z koncertami?
Na początku myślałem, że w tygodniu będę dorabiał jako masażysta, a w weekendy grał. Ale bardzo trudno znaleźć pracę we Wrocławiu, zwłaszcza że większość salonów stawia bardzo dziwne wymagania. Albo chcą zatrudniać same kobiety, albo, ostatnio spotkałem się z takimi warunkami, szukają wyłącznie ludzi z Tybetu do masażu tybetańskiego. (śmiech)

Do wszystkiego doszedłeś sam. Jakie cechy charakteru najbardziej ci w tym pomogły ?
Znajomi mówią, że jestem uśmiechnięty i pozytywnie nastawiony do życia. Zawsze staram się żyć chwilą, doceniać choćby najmniejsze rzeczy i przede wszystkim wierzyć we własne możliwości. Każdy ma chwile załamki, ciągle czegoś brakuje, ale wciąż ćwiczymy, staramy się coś osiągnąć, nie rezygnujemy. Najważniejsze, żeby się nie poddawać.

Co robisz, kiedy chcesz odpocząć?
Dużo śpię i chodzę na siłownię, a później znowu śpię, bo jestem zmęczony po treningu ;-) Lubię też spędzać czas ze znajomymi, z sąsiadkami, managerką.

Gdzie będziesz za 5 lat?
Dążę do kilkutysięcznej publiki, do gry na wielkiej scenie. Ale mam nadzieję, że spełnię to szybciej niż za 5 lat. Chociaż wiele osób powtarza mi, że jak na swój wiek (22l.) powinienem wyluzować i trochę poszaleć, jednak ja myślę bardziej dojrzale. Chcę coś osiągnąć i nie potrafię już żyć inaczej.




Rozmawiała Martyna Biezyńska