Lekarze nie dawali mu
żadnych szans. Twierdzili, że w najlepszym wypadku będzie „rośliną”. Od tych
słów minęło już siedemnaście lat. W międzyczasie Wojtek wybudził się ze
śpiączki, nauczył na nowo podstawowych funkcji życiowych i podjął realizacji
marzeń, które były dla niego swoistego rodzaju wyzwaniem. Obecnie tworzy
projekt obejmujący nowe formy aktywności wśród dzieci i młodzieży
niepełnosprawnej.
OD BRAWURY DO ŚPIĄCZKI
Wojtku, jakbyś zdefiniował
słowo „marzenie”?
Marzenie
jest to cel, do którego się dąży ciężką i niekiedy mozolną pracą. I w sumie nie
masz pewności, czy uda Ci się go zrealizować, bo wszyscy dookoła mówią, że nie
masz szans. I właśnie dzięki temu Ty robisz wszystko, żeby pokazać, że ci inni
się mylą.
Co w takim razie jest
motorem napędowym? Cel czy możliwość pokazania innym, że wszystko jest w
zasięgu naszych rąk?
Po
tym, czego doświadczyłem już wiem, że wszystko jest do zrealizowania. Dlatego
moim celem jest pokazanie innym, że oni też mogą. Więc jest to w dużej mierze
poświęcone innym ludziom, słabym ludziom.
Słabym ludziom? Czyli
jakim…?
Ludziom,
którzy słysząc diagnozę lekarza, człowieka o ogromnej wiedzy medycznej, stanowiącego
często autorytet i niekiedy wyrocznię, mówią „to już koniec”. Ludziom bez wiary
i nadziei w to, że „wszystko się może zdarzyć”, bo wystarczy czegoś mocno
chcieć, wręcz pragnąć, aby to otrzymać.
I według Ciebie to w
zupełności wystarczy?
Tak,
ja to wiem na pewno. Ale nie ma nic za darmo i chyba nie dla każdego. Bo ktoś
mi kiedyś powiedział, że tylko wybrani dostają krzyże, z czego byłem na ten
czas niepocieszony i wciąż pytałem „dlaczego ja?”.
Wobec tego, jaka jest cena
realizacji marzeń?
Praca.
Ciężka praca! I gorąca wiara w jej efekt finalny. I nade wszystko dobrzy
ludzie, którzy dają iskierkę w tym niekiedy długim i ciemnym tunelu, jakim jest
życie i jego kolejne wyzwania.
Czy brawurową jazdę na
motorze, która miała miejsce siedemnaście lat temu, również traktowałeś jako
wyzwanie?
Nie.
Była to raczej manifestacja odwagi, którą chciałem zaimponować otoczeniu - kolegom
z podwórka, a szczególnie jednej Gosi…
Czy ta tajemnicza Gosia
była tego warta…? Jakby nie patrzeć, Twoja manifestacja zakończyła się dla
Ciebie tragicznie…
Nie
mam pojęcia… Ale to, co wydarzyło się w trakcie i po wypadku, było i chyba
nadal jest ciągiem pozytywnych, wręcz magicznych zbiegów okoliczności, które są
kontynuacją jakiegoś odgórnego scenariusza.
A czy scenariusz, który
zakłada znalezienie się w szpitalu w stanie krytycznym, prowadzącym do
śpiączki, uważasz za pozytywny i magiczny?
Oczywiście.
Pozytywne i magiczne jest to, że dostałem drugą szansę od Boga na nowe życie. Nauczyłem
się inaczej postrzegać świat, wyciągać wnioski, jak też to, że jestem tu, choć
miało mnie nie być. Cały czas walczę, realizuję to, co dla wielu zdrowych ludzi
jest marzeniem. A każde nowe wyzwanie i jego realizacja jest malutką ratą w tym
wielkim, zaciągniętym długu, który muszę wciąż spłacać.
„Z NIEGO JUŻ NIC”
Jesteś w stanie przypomnieć
sobie przebieg wypadku i to, co działo się później?
Nie.
Od razu straciłem przytomność. Zapadłem w stan, który jest zwany przez lekarzy
śpiączką.
Czy lekarze dawali
jakąkolwiek szansę na to, że się obudzisz i powrócisz do normalnego życia?
Diagnoza
była jedna i konkretna. Prawdziwa wedle istniejącego stanu wiedzy medycznej. „Z
niego już nic” – usłyszeli moi rodzice jako jedno z pierwszych zdań po
przyjęciu mnie na oddział reanimacji.
Z Twojej wypowiedzi
wnioskuję, że lekarze nie pozostawili Twoim najbliższym żadnych złudzeń, żadnej
nadziei…
Owszem,
bo z medycznego punktu widzenia byłem bez szans. Jeśli takowe by się pojawiły,
to z tak rozległymi uszkodzeniami, mogłem funkcjonować jedynie jako roślinka.
Jakich obrażeń doznałeś
podczas wypadku?
Złamania
prawej ręki w stawie barkowym, pęknięcia miednicy, jak również, co gorsza - stłuczenia
mózgu i pnia mózgu.
Długo trwał Twój „sen”?
Około
dwóch miesięcy, ale chciałem zaznaczyć, że budzenie nie było kwestią jednego
dnia.
Kto jako pierwszy
zaobserwował Twój „powrót”?
Jako
pierwszy zaobserwował to mój tato, siedząc przy moim łóżku. Kiedy mówił do mnie
„otwórz oczy” – otwierałem je, przy czym owe „zabawy” raz się kończyły
powodzeniem, innym razem niestety nie. Tato od razu powiedział o tym lekarzom.
I jaka była ich reakcja?
Powiedzieli,
że ojciec widzi to, co chce widzieć, bo jest mało realne, bym na tym etapie tak
reagował. A ciotce, która również zaobserwowała moje reakcje, że obejrzała zbyt
wiele filmów.
Czy w trakcie Twojego „snu”
słyszałeś, co do Ciebie mówili?
Na
dzień dzisiejszy nie pamiętam tego, ale wiem, że moje reakcje na wizyty
bliskich były dość wymowne. Na przykład następowało nagłe podniesienie ciśnienia.
Obraz jak z filmu.
A pamiętasz swój „powrót”
do rzeczywistości?
Można
powiedzieć, że był to złożony proces, który był podzielony na kilka etapów.
Pierwszy etap możemy określić mianem powrotu do podstawowych umiejętności
interpersonalnych: nazywanie mamy – mamą, taty – tatą. Na początku mówiłem to
bezdźwięcznie, ale z czasem głos powrócił. Mięśnie były osłabione. To była
nauka mowy, jedzenia, chodzenia, kolejno biegania. Po prostu wszystko od nowa! Ten
powrót trwa czas cały, bo jeśli wracamy z lepszego, chyba spokojniejszego
miejsca, to żyjąc i odnajdując się w nowym świecie, czas cały mamy wspomnienia
i żyjemy już lepiej. Po kres.
Byłeś świadomy tego, w
jakiej znalazłeś się sytuacji?
Nie
do końca. Na szczęście!
W takim razie kiedy
zrozumiałeś, że uległeś poważnemu wypadkowi i przez pewien czas nie było Cię
wśród nas?
Jakiś
czas po przebudzeniu, gdy odzyskałem świadomość. Pamiętam, że przez cały czas mojego
przebywania na oddziale reanimacyjnym, miałem etykietę motocyklisty, który
oglądał się za laskami i wpadł na drzewo. Szczególnie, że mój rehabilitant,
Jacek, zagadywał mnie, nawiązując do motocykli i ładnych dziewczyn.
Cóż za przewrotność losu.
Lekarze nie dawali Tobie szans na całkowity powrót do sprawności zarówno
fizycznej, jak i umysłowej. Tymczasem dzisiaj patrzę na Ciebie i widzę
zdrowego, uśmiechniętego i inteligentnego faceta.
Ciężko
pracowałem na efekty. Był to proces, który trwał przez długi czas, ba – trwa do
dziś. Każdego dnia żyję ze świadomością pozytywnego wykorzystania nowej szansy.
Po wyjściu, a właściwie wyjeździe z oddziału na wózku, trafiłem do szpitala
rehabilitacyjnego, gdzie został mi przydzielony, moim zdaniem, najlepszy
rehabilitant. To on postawił mnie na nogi, jak też wpoił we mnie, być może
nieświadomie, szereg mądrości, z których po dzień dzisiejszy korzystam. Mimo
upływu czasu wciąż żyję i staram się czynić tak, by nie zawieść tych, którzy
kiedyś we mnie uwierzyli.
A miałeś jakieś chwile
zwątpienia podczas tej wieloletniej rehabilitacji? Chciałeś się poddać?
Tak.
Ale pan Maciek, mój rehabilitant, miał na te chwile niezawodny sposób. Bardzo
szybko i skutecznie wybijał mi takie myśli z głowy mówiąc „Wojtuś, nie
pindol!”. Nasze relacje nie były cały czas relacjami typowo medycznymi, lecz
stawały się bardziej przyjacielskie. Jego sumienność była inna niż u
pozostałych rehabilitantów, dlatego dzięki niemu chciałem być najlepszy i tak
jest po dzień dzisiejszy.
„DWA SZCZĘŚCIA SĄ NA ŚWIECIE”
Jak dzisiaj wygląda Twoje
życie?
Na
pewno aktywnie. Tak, by żadna chwila nie była stracona. Kiedyś usłyszałem, że
nie można zatrzymać chwili, ale też nie można jej stracić - i tak właśnie żyję.
Regularnie uczestniczę w akcjach kolarskich. Kilka lat temu brałem udział w
Tour de Pologne pod patronatem fundacji Ewy Błaszczyk i jej fantastycznej
ekipy, corocznie biorę udział w tak zwanych pielgrzymkach kolarskich z
Wrocławia do Częstochowy. O ile czas mi pozwala, tańczę style latynoamerykańskie
i uprawiam Capoeirę. Startuję też w biegach krótkodystansowych na 10 km oraz
szykuję się do uczestnictwa w półmaratonach. Pracuję także jako praktykant w
szpitalu, gdzie koledzy nazywają mnie "prawą ręką pana kierownika".
No i bronię swoją pracę licencjacką. W międzyczasie robię kurs prawa jazdy i z
niecierpliwością czekam na wiosnę.
Czy wcześniej zastanawiałeś
się nad śmiercią i przemijaniem?
Nie,
ale w momencie śmierci bliskich owszem. Przemijanie było tu i teraz, coś w
stylu "carpe diem", wedle piosenki Kazika "bo po to jest życie,
by korzystać zeń" - co ma być to będzie. Dzisiaj zaś chwilami zastanawiam
się nad sensem wielu złych rzeczy, które wydarzyły się w moim krótkim, choć barwnym
życiu. Zdarza mi się, że rozmawiam z Bogiem. Jest to niewątpliwie monolog, ale
dla mnie ten monolog stał się czymś szalenie ważnym.
Czy inicjatywa „integracji dzieci
i młodzieży niepełnosprawnej poprzez wspólną aktywność fizyczną” zrodziła się
podczas jednego z takich monologów?
I
tak i nie. Pracowałem przez kilka lat z grupą osób niepełnosprawnych i
widziałem ich problemy. Zdrowi ludzi nie zdają sobie nawet sprawy z tego, jak
wielkie mogą one być. Ja czułem to wszystko na sobie, doświadczałem tego na co
dzień, co tylko pogłębiło moją chęć niesienia pomocy. Tym ludziom jest ona
naprawdę potrzebna.
Udało Ci się znaleźć osoby,
które pomogą w realizacji tego wielkodusznego projektu?
O,
tak! To wspaniała kadra dydaktyczna ośrodka, z którym współpracuję. To ludzie
pracujący z sercem i chcący bezinteresownie pomagać innym, nie szczędząc
prywatnego czasu. Ci ludzie nie traktują pracy jak obowiązku. Jesteśmy po
prostu idealistami urzeczywistniającymi nierealne marzenia. Nasza współpraca
jest frajdą – to jak taniec pełen emocji, wzlotów, upadków i wyjątkowej
radości.
Od czego to się wszystko
zaczęło?
Początkowo
szukałem natchnienia, pomysłu obserwując formy aktywności wśród
niepełnosprawnych. Podczas zeszłorocznej imprezy mikołajkowej uważnie obserwowałem
dzieci z różnymi dysfunkcjami, które przedstawiały dramatyczne formy sztuki.
Spontanicznie podszedłem do pani, która zajmowała się tymi dziećmi i zapytałem,
czy mogę zorganizować dla nich dodatkowe zajęcia. No i udało się!
Praca z młodzieżą
niepełnosprawną to ogromne wyzwanie. Dlaczego wziąłeś na siebie tak wielką
odpowiedzialność? Nie miałeś żadnych obaw?
Jakiś
czas temu brałem udział w konkursie na Asystenta Osoby Niepełnosprawnej, który
organizowała pewna instytucja zajmująca się pomocą dla takich właśnie osób. Z
ponad trzydziestu chętnych, komisja wybrała trzy osoby – w tym mnie, co tylko
potwierdza, że potrafię zmierzyć się z realiami. Ja po prostu czułem, że chcę
to robić, a jeden z lekarzy powiedział mi, że mam do tego talent i powinienem
go wykorzystać. A wiadomo, że z połączenia chęci i predyspozycji zawsze wyjdzie
coś dobrego. W dodatku mogę w ten sposób „spłacić” dług za drugie życie. A
obawy? Ja nie boję się niesienia pomocy!
Do jakich konkretnie osób
wyciągasz pomocną dłoń?
Do
osób, które są w potrzebie! Chcę pomagać tym, którzy nie mogą liczyć na
odrobinę zainteresowania i wsparcia ze strony społeczeństwa.
Gdybyś miał określić
nadrzędny cel Twojej inicjatywy, czemu poświęciłbyś najwięcej uwagi? I
dlaczego?
Celem
jest pomoc. Chcę sprawnie urzeczywistniać marzenia dzieci, które z racji swoich
upośledzeń, są z góry skreślone. Na przykład, jeśli ktoś nie ma kończyn, zrobię
wszystko, aby stał się cud i ta osoba zaczęła chodzić. Jak? Pomogę w
załatwieniu endoprotez, będę trwał przy tej osobie po operacji, a potem wezmę
ją za rękę i nauczę na nowo chodzić. Moim celem jest uzmysłowienie takiej
osobie, że wszystko jest możliwe, że wystarczy czegoś bardzo, ale to bardzo
mocno chcieć. To wiąże się też z rehabilitacją psychologiczną, bo wiadomo, że
bez wsparcia taka osoba szybko się podda. Robię to wszystko, bo kiedyś
rehabilitanci pomogli mi osiągnąć coś, co z medycznego punktu widzenia wydawało
się niemożliwe.
Na jakim etapie jest Twój
projekt?
Zaczynam
wprowadzać w życie swoje założenia i wkrótce startuję z zajęciami dla dzieci i
młodzieży niepełnosprawnej. Wkrótce, czyli od razu po feriach zimowych. Wraz ze
współpracownikami będziemy prezentować proste układy taneczne oraz opowiadać o
tym, czym jest Capoeira i jak można ją pozytywnie wykorzystać. Wszystko to ma
zachęcić te dzieci do aktywności.
Czy pomaganie tym, którzy
tego najbardziej potrzebują, jest swoistego rodzaju podziękowaniem za drugie
życie?
Tuwim
mawiał, że „dwa szczęścia są na świecie, jedno małe - być szczęśliwym, drugie -
uszczęśliwiać innych”. Moje doświadczenia związane z wypadkiem i tym, co działo
się później, sprawiły, że poczułem powołanie do niesienia pomocy. To taki dar.
To talent. A darem i talentem trzeba się dzielić – w ten sposób dziękuję za to,
kim jestem i, że w ogóle jestem.
Rozmawiała Ewelina
Biedunkiewicz