wtorek, 12 lutego 2013

Z długiem wobec życia. Rozmowa z Wojciechem Nowogrodzkim - pasjonatem aktywnego spędzania czasu, pracownikiem socjalnym i fizjoterapeutą, który żyje po to, by pomagać innym.


Lekarze nie dawali mu żadnych szans. Twierdzili, że w najlepszym wypadku będzie „rośliną”. Od tych słów minęło już siedemnaście lat. W międzyczasie Wojtek wybudził się ze śpiączki, nauczył na nowo podstawowych funkcji życiowych i podjął realizacji marzeń, które były dla niego swoistego rodzaju wyzwaniem. Obecnie tworzy projekt obejmujący nowe formy aktywności wśród dzieci i młodzieży niepełnosprawnej.


OD BRAWURY DO ŚPIĄCZKI

Wojtku, jakbyś zdefiniował słowo „marzenie”?
 Marzenie jest to cel, do którego się dąży ciężką i niekiedy mozolną pracą. I w sumie nie masz pewności, czy uda Ci się go zrealizować, bo wszyscy dookoła mówią, że nie masz szans. I właśnie dzięki temu Ty robisz wszystko, żeby pokazać, że ci inni się mylą.

Co w takim razie jest motorem napędowym? Cel czy możliwość pokazania innym, że wszystko jest w zasięgu naszych rąk?
 Po tym, czego doświadczyłem już wiem, że wszystko jest do zrealizowania. Dlatego moim celem jest pokazanie innym, że oni też mogą. Więc jest to w dużej mierze poświęcone innym ludziom, słabym ludziom.

Słabym ludziom? Czyli jakim…?
Ludziom, którzy słysząc diagnozę lekarza, człowieka o ogromnej wiedzy medycznej, stanowiącego często autorytet i niekiedy wyrocznię, mówią „to już koniec”. Ludziom bez wiary i nadziei w to, że „wszystko się może zdarzyć”, bo wystarczy czegoś mocno chcieć, wręcz pragnąć, aby to otrzymać.

I według Ciebie to w zupełności wystarczy?
 Tak, ja to wiem na pewno. Ale nie ma nic za darmo i chyba nie dla każdego. Bo ktoś mi kiedyś powiedział, że tylko wybrani dostają krzyże, z czego byłem na ten czas niepocieszony i wciąż pytałem „dlaczego ja?”.

Wobec tego, jaka jest cena realizacji marzeń?
Praca. Ciężka praca! I gorąca wiara w jej efekt finalny. I nade wszystko dobrzy ludzie, którzy dają iskierkę w tym niekiedy długim i ciemnym tunelu, jakim jest życie i jego kolejne wyzwania.

Czy brawurową jazdę na motorze, która miała miejsce siedemnaście lat temu, również traktowałeś jako wyzwanie?
 Nie. Była to raczej manifestacja odwagi, którą chciałem zaimponować otoczeniu - kolegom z podwórka, a szczególnie jednej Gosi…

Czy ta tajemnicza Gosia była tego warta…? Jakby nie patrzeć, Twoja manifestacja zakończyła się dla Ciebie tragicznie…
 Nie mam pojęcia… Ale to, co wydarzyło się w trakcie i po wypadku, było i chyba nadal jest ciągiem pozytywnych, wręcz magicznych zbiegów okoliczności, które są kontynuacją jakiegoś odgórnego scenariusza.

A czy scenariusz, który zakłada znalezienie się w szpitalu w stanie krytycznym, prowadzącym do śpiączki, uważasz za pozytywny i magiczny?
 Oczywiście. Pozytywne i magiczne jest to, że dostałem drugą szansę od Boga na nowe życie. Nauczyłem się inaczej postrzegać świat, wyciągać wnioski, jak też to, że jestem tu, choć miało mnie nie być. Cały czas walczę, realizuję to, co dla wielu zdrowych ludzi jest marzeniem. A każde nowe wyzwanie i jego realizacja jest malutką ratą w tym wielkim, zaciągniętym długu, który muszę wciąż spłacać.


„Z NIEGO JUŻ NIC”

Jesteś w stanie przypomnieć sobie przebieg wypadku i to, co działo się później?
 Nie. Od razu straciłem przytomność. Zapadłem w stan, który jest zwany przez lekarzy śpiączką.

Czy lekarze dawali jakąkolwiek szansę na to, że się obudzisz i powrócisz do normalnego życia?
 Diagnoza była jedna i konkretna. Prawdziwa wedle istniejącego stanu wiedzy medycznej. „Z niego już nic” – usłyszeli moi rodzice jako jedno z pierwszych zdań po przyjęciu mnie na oddział reanimacji.

Z Twojej wypowiedzi wnioskuję, że lekarze nie pozostawili Twoim najbliższym żadnych złudzeń, żadnej nadziei…
Owszem, bo z medycznego punktu widzenia byłem bez szans. Jeśli takowe by się pojawiły, to z tak rozległymi uszkodzeniami, mogłem funkcjonować jedynie jako roślinka.

Jakich obrażeń doznałeś podczas wypadku?
Złamania prawej ręki w stawie barkowym, pęknięcia miednicy, jak również, co gorsza - stłuczenia mózgu i pnia mózgu.

Długo trwał Twój „sen”?
Około dwóch miesięcy, ale chciałem zaznaczyć, że budzenie nie było kwestią jednego dnia.

Kto jako pierwszy zaobserwował Twój „powrót”?
Jako pierwszy zaobserwował to mój tato, siedząc przy moim łóżku. Kiedy mówił do mnie „otwórz oczy” – otwierałem je, przy czym owe „zabawy” raz się kończyły powodzeniem, innym razem niestety nie. Tato od razu powiedział o tym lekarzom.

I jaka była ich reakcja?
Powiedzieli, że ojciec widzi to, co chce widzieć, bo jest mało realne, bym na tym etapie tak reagował. A ciotce, która również zaobserwowała moje reakcje, że obejrzała zbyt wiele filmów.

Czy w trakcie Twojego „snu” słyszałeś, co do Ciebie mówili?
Na dzień dzisiejszy nie pamiętam tego, ale wiem, że moje reakcje na wizyty bliskich były dość wymowne. Na przykład następowało nagłe podniesienie ciśnienia. Obraz jak z filmu.

A pamiętasz swój „powrót” do rzeczywistości?
Można powiedzieć, że był to złożony proces, który był podzielony na kilka etapów. Pierwszy etap możemy określić mianem powrotu do podstawowych umiejętności interpersonalnych: nazywanie mamy – mamą, taty – tatą. Na początku mówiłem to bezdźwięcznie, ale z czasem głos powrócił. Mięśnie były osłabione. To była nauka mowy, jedzenia, chodzenia, kolejno biegania. Po prostu wszystko od nowa! Ten powrót trwa czas cały, bo jeśli wracamy z lepszego, chyba spokojniejszego miejsca, to żyjąc i odnajdując się w nowym świecie, czas cały mamy wspomnienia i żyjemy już lepiej. Po kres.

Byłeś świadomy tego, w jakiej znalazłeś się sytuacji?
Nie do końca. Na szczęście!

W takim razie kiedy zrozumiałeś, że uległeś poważnemu wypadkowi i przez pewien czas nie było Cię wśród nas?
Jakiś czas po przebudzeniu, gdy odzyskałem świadomość. Pamiętam, że przez cały czas mojego przebywania na oddziale reanimacyjnym, miałem etykietę motocyklisty, który oglądał się za laskami i wpadł na drzewo. Szczególnie, że mój rehabilitant, Jacek, zagadywał mnie, nawiązując do motocykli i ładnych dziewczyn.

Cóż za przewrotność losu. Lekarze nie dawali Tobie szans na całkowity powrót do sprawności zarówno fizycznej, jak i umysłowej. Tymczasem dzisiaj patrzę na Ciebie i widzę zdrowego, uśmiechniętego i inteligentnego faceta.
Ciężko pracowałem na efekty. Był to proces, który trwał przez długi czas, ba – trwa do dziś. Każdego dnia żyję ze świadomością pozytywnego wykorzystania nowej szansy. Po wyjściu, a właściwie wyjeździe z oddziału na wózku, trafiłem do szpitala rehabilitacyjnego, gdzie został mi przydzielony, moim zdaniem, najlepszy rehabilitant. To on postawił mnie na nogi, jak też wpoił we mnie, być może nieświadomie, szereg mądrości, z których po dzień dzisiejszy korzystam. Mimo upływu czasu wciąż żyję i staram się czynić tak, by nie zawieść tych, którzy kiedyś we mnie uwierzyli.

A miałeś jakieś chwile zwątpienia podczas tej wieloletniej rehabilitacji? Chciałeś się poddać?
Tak. Ale pan Maciek, mój rehabilitant, miał na te chwile niezawodny sposób. Bardzo szybko i skutecznie wybijał mi takie myśli z głowy mówiąc „Wojtuś, nie pindol!”. Nasze relacje nie były cały czas relacjami typowo medycznymi, lecz stawały się bardziej przyjacielskie. Jego sumienność była inna niż u pozostałych rehabilitantów, dlatego dzięki niemu chciałem być najlepszy i tak jest po dzień dzisiejszy.



„DWA SZCZĘŚCIA SĄ NA ŚWIECIE”

Jak dzisiaj wygląda Twoje życie?
Na pewno aktywnie. Tak, by żadna chwila nie była stracona. Kiedyś usłyszałem, że nie można zatrzymać chwili, ale też nie można jej stracić - i tak właśnie żyję. Regularnie uczestniczę w akcjach kolarskich. Kilka lat temu brałem udział w Tour de Pologne pod patronatem fundacji Ewy Błaszczyk i jej fantastycznej ekipy, corocznie biorę udział w tak zwanych pielgrzymkach kolarskich z Wrocławia do Częstochowy. O ile czas mi pozwala, tańczę style latynoamerykańskie i uprawiam Capoeirę. Startuję też w biegach krótkodystansowych na 10 km oraz szykuję się do uczestnictwa w półmaratonach. Pracuję także jako praktykant w szpitalu, gdzie koledzy nazywają mnie "prawą ręką pana kierownika". No i bronię swoją pracę licencjacką. W międzyczasie robię kurs prawa jazdy i z niecierpliwością czekam na wiosnę.

Czy wcześniej zastanawiałeś się nad śmiercią i przemijaniem?
Nie, ale w momencie śmierci bliskich owszem. Przemijanie było tu i teraz, coś w stylu "carpe diem", wedle piosenki Kazika "bo po to jest życie, by korzystać zeń" - co ma być to będzie. Dzisiaj zaś chwilami zastanawiam się nad sensem wielu złych rzeczy, które wydarzyły się w moim krótkim, choć barwnym życiu. Zdarza mi się, że rozmawiam z Bogiem. Jest to niewątpliwie monolog, ale dla mnie ten monolog stał się czymś szalenie ważnym.

Czy inicjatywa „integracji dzieci i młodzieży niepełnosprawnej poprzez wspólną aktywność fizyczną” zrodziła się podczas jednego z takich monologów?
I tak i nie. Pracowałem przez kilka lat z grupą osób niepełnosprawnych i widziałem ich problemy. Zdrowi ludzi nie zdają sobie nawet sprawy z tego, jak wielkie mogą one być. Ja czułem to wszystko na sobie, doświadczałem tego na co dzień, co tylko pogłębiło moją chęć niesienia pomocy. Tym ludziom jest ona naprawdę potrzebna.

Udało Ci się znaleźć osoby, które pomogą w realizacji tego wielkodusznego projektu?
O, tak! To wspaniała kadra dydaktyczna ośrodka, z którym współpracuję. To ludzie pracujący z sercem i chcący bezinteresownie pomagać innym, nie szczędząc prywatnego czasu. Ci ludzie nie traktują pracy jak obowiązku. Jesteśmy po prostu idealistami urzeczywistniającymi nierealne marzenia. Nasza współpraca jest frajdą – to jak taniec pełen emocji, wzlotów, upadków i wyjątkowej radości.

Od czego to się wszystko zaczęło?
Początkowo szukałem natchnienia, pomysłu obserwując formy aktywności wśród niepełnosprawnych. Podczas zeszłorocznej imprezy mikołajkowej uważnie obserwowałem dzieci z różnymi dysfunkcjami, które przedstawiały dramatyczne formy sztuki. Spontanicznie podszedłem do pani, która zajmowała się tymi dziećmi i zapytałem, czy mogę zorganizować dla nich dodatkowe zajęcia. No i udało się!

Praca z młodzieżą niepełnosprawną to ogromne wyzwanie. Dlaczego wziąłeś na siebie tak wielką odpowiedzialność? Nie miałeś żadnych obaw?
Jakiś czas temu brałem udział w konkursie na Asystenta Osoby Niepełnosprawnej, który organizowała pewna instytucja zajmująca się pomocą dla takich właśnie osób. Z ponad trzydziestu chętnych, komisja wybrała trzy osoby – w tym mnie, co tylko potwierdza, że potrafię zmierzyć się z realiami. Ja po prostu czułem, że chcę to robić, a jeden z lekarzy powiedział mi, że mam do tego talent i powinienem go wykorzystać. A wiadomo, że z połączenia chęci i predyspozycji zawsze wyjdzie coś dobrego. W dodatku mogę w ten sposób „spłacić” dług za drugie życie. A obawy? Ja nie boję się niesienia pomocy!

Do jakich konkretnie osób wyciągasz pomocną dłoń?
Do osób, które są w potrzebie! Chcę pomagać tym, którzy nie mogą liczyć na odrobinę zainteresowania i wsparcia ze strony społeczeństwa.

Gdybyś miał określić nadrzędny cel Twojej inicjatywy, czemu poświęciłbyś najwięcej uwagi? I dlaczego?
Celem jest pomoc. Chcę sprawnie urzeczywistniać marzenia dzieci, które z racji swoich upośledzeń, są z góry skreślone. Na przykład, jeśli ktoś nie ma kończyn, zrobię wszystko, aby stał się cud i ta osoba zaczęła chodzić. Jak? Pomogę w załatwieniu endoprotez, będę trwał przy tej osobie po operacji, a potem wezmę ją za rękę i nauczę na nowo chodzić. Moim celem jest uzmysłowienie takiej osobie, że wszystko jest możliwe, że wystarczy czegoś bardzo, ale to bardzo mocno chcieć. To wiąże się też z rehabilitacją psychologiczną, bo wiadomo, że bez wsparcia taka osoba szybko się podda. Robię to wszystko, bo kiedyś rehabilitanci pomogli mi osiągnąć coś, co z medycznego punktu widzenia wydawało się niemożliwe.

Na jakim etapie jest Twój projekt?
Zaczynam wprowadzać w życie swoje założenia i wkrótce startuję z zajęciami dla dzieci i młodzieży niepełnosprawnej. Wkrótce, czyli od razu po feriach zimowych. Wraz ze współpracownikami będziemy prezentować proste układy taneczne oraz opowiadać o tym, czym jest Capoeira i jak można ją pozytywnie wykorzystać. Wszystko to ma zachęcić te dzieci do aktywności.

Czy pomaganie tym, którzy tego najbardziej potrzebują, jest swoistego rodzaju podziękowaniem za drugie życie?
Tuwim mawiał, że „dwa szczęścia są na świecie, jedno małe - być szczęśliwym, drugie - uszczęśliwiać innych”. Moje doświadczenia związane z wypadkiem i tym, co działo się później, sprawiły, że poczułem powołanie do niesienia pomocy. To taki dar. To talent. A darem i talentem trzeba się dzielić – w ten sposób dziękuję za to, kim jestem i, że w ogóle jestem.


Rozmawiała Ewelina Biedunkiewicz

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz